Marian Czajkowski

We wpisie ’Wyższa Szkoła Kolekcjonerstwa’, w którym to przedstawiałem postacie oficerów 36 Pułku Piechoty uwiecznionych na fotografiach z początku 1919 roku zapisałem ’Niestety nieudało mi się pozyskać żadnych danych na temat Mariana Czajkowskiego’. Jak to zazwyczaj w tym hobby się zdarza, co się odwlecze to nie uciecze. I tak samo jest w tym przypadku. Na temat Czajkowskiego można napisać kilka nowych zdań, które nakreślają choć trochę postać porucznika a późniejszego majora Mariana Czajkowskiego.

Z pomocą przychodzi nam nagranie znajdujące się w archiwum Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Linkiem do nagrania na grupie dyskusyjnej 36 Pułku Piechoty na Facebooku podzielił się pan Grzegorz Olszewski za co serdecznie dziękuję. Poniżej zamieszczam transkrypcję nagrania, tutaj znajduje się samo nagranie. Niestety autor wspomnienia nie jest znany.

Wkrótce po powrocie Piłsudskiego z twierdzy magdeburskiej do Warszawy 10 listopada 1918 roku zjawiła się u niego delegacja młodzieży studenckiej. Naczelnik państwa i naczelny wódz polecił jej utworzenie legii akademickiej. Z legii tej powstał 36. Pułk Piechoty. Wstąpiłem do tego pułku, gdy wróciłem ze Lwowa po walkach ukoronowanych odebraniem miasta w granicach. Zrobiłem ten krok po pewnych wahaniach. Obawiałem się, że Legia nie prędko wyruszy na front, gdyż Piłsudski będzie wolał ją mieć w stolicy. Agitatorzy bolszewiccy nie próżnowali, organizując coraz pochody na Zamek Królewski. Ale ostatecznie zgłosiłem się do warszawskiego pułku, w którym znalazło się już wielu kolegów uniwersyteckich, wśród nich nawet kilku przyjaciół. Bardzo szybko dowództwo pułku wydzieliło kompanię złożoną bodaj ze stu żołnierzy. Tę kompanię, w której ja się znalazłem, przeniesiono z koszar na ówczesnej Nowowiejskiej do zamku, by tam przeszła kurs podoficerski. Nie chodziło tylko o przeszkolenie nas. Chciano mieć w zamku oddział, na który w każdej sytuacji można liczyć. W grudniu 1918 roku wnętrze zamku królewskiego wyglądało opłakanie. Było puste, brudne, a przez powybijane szyby w wielu pokojach dmuchał zimny wiatr, a nieraz śnieg. Tylko niektóre pokoje w ciągu dnia zajmowały biura wojskowe. My pełniliśmy w zamku służbę dniem i nocą. Musztry odbywaliśmy codziennie. Dyscyplina panowała surowa. Naszym bezpośrednim zwierzchnikiem był porucznik Czajkowski. Poznańczyk z armii niemieckiej. Zwaliśmy go jeden trzask lub w skrócie trzask. Ćwiczył nas z zapałem m.in. w prezentowaniu broni, ponieważ do biur wojskowych zaglądali często generałowie. Wtedy pluton służbowy wylatywał błyskawicznie z Kordegardy na podwórze zamkowe i prezentował broń. Czajkowski, gdy był niezadowolony z naszej postawy, wykrzykiwał groźnie, wróć, jeden trzask. Z maszerującymi nie tyle na zamek, co pod zamek pochodami rozprawialiśmy się pokojowo, czasem oddając kilka strzałek w powietrze na postrach. Do najprzyjemniejszych zajęć należało patronowanie drogich sercu ulic i zaułków Staromiejskiej. Zaglądaliśmy do okolicznych knajp w poszukiwaniu podejrzanych, ale wszystko kończyło się na przyjacielskich rozmowach z ludkiem starego miasta, opiewanym przez Orlota, Gomulickiego i wielu innych. Humory dopisywały. Każdy z nas, warszawiaków, marzył skrycie, by willię Bożego Narodzenia, pierwszą w niepodległej Polsce, spędzić w gronie rodziny. Czajkowski udzielił przepustek części obrońców zamku, ale mnie ominął. A bardzo mi zależało również, by Willię spędzić w domu z dwóch powodów. Na Willi miała być gromadka kuzynów, których ewakuowano przymusowo do Rosji i zdążyła teraz wrócić do kraju. Co najważniejsze, ojciec mój chorował. Obawiałem się, czy to nie będzie jego z nami ostatnia Willia. Łamałem więc sobie głowę, jak choćby na godzinę wyrwać się do domu. Zwierzyłem się z moich trosk, Rysiowi Wankemu, studentowi medycyny. Gdy dowiedziałem się, że Czajkowski został zaproszony, na wieczór wigilijny i przez kilka godzin nie będzie go w zamku. Ryś, młodzian krzepki, był wzorem służbisty. Jemu to trzask przekazał komendę nad nami. Wankę miał złote serce, toteż gdy wysztafirowany Czajkowski już się wyniósł na miasto, szepnął mi Tadeusz zmykaj, tylko pamiętaj na godzinę i odprowadził mnie do zamkowej bramy. Wskoczyłem do pierwszej Deryndy, jaka się napatoczyła na placu zamkowym i pomknąłem na kotosku. Nikt się mnie nie spodziewał, więc radość w domu była tym większa. Ojciec rozpłakał. Zawiedziawszy się, że wpadam na krótko, karmiono mnie w pośpiechu wigilijnymi smakołykami matczynej produkcji. Wiedząc, że zwiałem ze służby, nikt mnie nie zatrzymywał. Z kieszeniami szynela, wypchanymi butelkami nalewek wymknąłem się z domu. Opuszczałem Mokotowską szczęśliwie, By w alejach ujazdowskich jak najprędzej złapać Deryndym, ale duszę miałem na ramieniu. Gdy zbliżaliśmy się do placu zamkowego, niepokój rósł. Wysiadłem oczywiście na placu i biegłem ku bramie zamkowej, przed którą spostrzegłem Wankego. Uśmiechnięta gęba mego wigilijnego dowódcy świadczyła, że Czajkowskiego jeszcze nie ma i wszystko się udało. Pierwszy i ostatni akt niesubordynacji wojskowej udał się nam obu szczęśliwie. Aby zatrzymać wszelkie ślady tego, co się stało, Ryś wysłał mnie zaraz z patrolem, abym spenetrował Bugaj i Rycerską, niecieszącą się wtedy zbyt dobrą sławą. Wszystkie knajpy były już pozamykane, Lecz za okiennicami słychać było gwar głośnych rozmów, nieustanne śmiechy i wygrywane na harmonii popularne melodie. Gdy patrol wchodził do wnętrza, witały nas głosy rozradowanych biesiadników. Musieliśmy się dzielnie bronić przed poczęstunkiem, lecz gdy jakiś biesiadnik ochrypłym głosem wznosił toast, niech żyje nasze wojsko, trzeba było się kieliszek wódki napić. Po dwóch godzinach patronowania wróciliśmy do zamku. O epizodzie niesubordynacyjnym zapomniałem, zwłaszcza, że czekał mnie dalszy ciąg wieczoru zakończenie uroczystości wigilijnych. Należało przecież opróżnić przywiezione przeze mnie butelki. Wartownik, także kolega uniwersytecki, czuwał, by nas uprzedzić, gdy dojrzy Czajkowskiego. Humory dopisywały, bo już mieliśmy bez mała pewność, że postój 36. Pułku w Warszawie dobiega końca. Każdy z nas, ile razy na przepustkę wychodził na miasto, przynosił tę samą wiadomość, że Lwów jest znowu zagrożony i że bolszewicy szykują od wschodu najazd na nasze ziemie. Było nam wszystko jedno, dokąd nas losy skierują. Decyzja należała do naczelnego wodza. Cieszyliśmy się, że zamiast żywota koszarowego czeka nas wielka przygoda i perspektywa walki o zagrożone granice ledwie przed kilku tygodniami odrodzonego państwa. W takim nastroju przeszła biesiada zamykająca Wilię 24 grudnia 1918 roku. Czajkowski zjawił się wkrótce potem. Może w Kordegardzie poczuł alkohol, ale temu nie mógł się dziwić. O mojej wycieczce nigdy by się nie dowiedział, gdyby mu kiedyś sam o niej nie zameldował, gdy pułk był już na froncie. Przypuszczenia sprawiły się bardzo szybko.  Już 4 stycznia 1919 roku pułk załadowano i wysłano na Bełżec, skąd przez Rawę Ruską, Brzuchiew, Brzuchowice szliśmy w ciągłych walkach na Lwów. Początek wojennej Odysei Legii Akademickiej był ciężki. Pod Żółwią o kilka kroków ode mnie zginął dowódca pułku, major Bobrowski. a 13 stycznia ponieśliśmy bodaj pod Skniłowem bardzo ciężkie straty. Tyle się później przeżyło wielkich wrażeń, że na długie lata zatarły wspomnienia epizodu pierwszej wilii wolnej stolicy. Epizodu w sumie niezwykle pogodnego i bardzo radosnego. Pewno dlatego w miarę upływu lat wraca on we wspomnieniach z taką siłą, jakby to było wczoraj.

Dodaj komentarz

Fotografie pochodzą z prywatnej kolekcji. Budowanie kolekcji wiąże się ze sporymi wydatkami, dlatego dzielę się swoim zbiorem, ale jednak wszystkie zdjęcia opatrzone są znakiem wodnym. Jeśli robisz prtstcr, proszę nie usuwaj znaku wodnego. Jeśli któraś fotografia szczególnie Cię zainteresowała, proszę o kontakt blazej.bandolet@gmail.com - zawsze możemy porozmawiać.